niedziela, 8 grudnia 2019

Szczęśliwe dni się skończyły



Powroty bywają ryzykowne, zwłaszcza gdy autor postanawia po osiemnastu latach odkurzyć stworzone przez siebie uniwersum, które zdążyło już uzyskać status kultowej serii. Jak udał się zatem flirt z przeszłością w „Porcie cieni” Glena Cooka?

„Szczęśliwe dni się skończyły. Piekło ucięło sobie drzemkę, ale teraz się zbudziło i paliło do czynu”. Przeważająca część opowieści rozgrywa się w miasteczku aloes, gdzie stacjonuje Czarna Kompania- na polecenie Pani najemnicy mają poszukiwać resztek buntowników oraz znaleźć tajemniczą kobietę, która może okazać się bramą do tytułowego Portu Cieni, bramą, przez którą wróci Dominator… Jak możemy się domyślić ani Pani ani Czarna kompania nie byliby zadowoleni z takiego obrotu wydarzeń. Historia poszukiwań Tides Elby to główny wątek powieści, ale równolegle opowiadana jest nam historia nekromanty i sióstr Senjak, rozgrywająca się w przeszłości.
Powracają znani nam doskonale bohaterowie: narrator Konował, Goblin, Jednooki, Pani, Kapitan. Niestety akcja i sam autor koncentrują się głównie na historii konowała, reszcie bohaterów poświęcając niewiele uwagi, przez co stają się oni zredukowani do kilku swoich najbardziej charakterystycznych cech.

Jest bardzo krwawo, mrocznie i miejscami naprawdę drastycznie, ale do tego wszystkiego czytelnicy Cooka się przyzwyczaili. Co nie zmienia faktu, że dosadność pewnych scen i obrazów potrafi osiąść na zwojach mózgowych na długo. Wracamy do uniwersum, gdzie życie ludzkie niewiele znaczy, wokół szaleje przemoc, czarna magia i potwory, z których tradycyjnie najgorsi są ludzie i ich dążenie do władzy za wszelką cenę. Nasi bohaterowie również nie błyszczą na tym tle.

„Kompania szczyci się korzystaniem z oszustw, sztuczek i okazjonalnych zabójstw, aby uniknąć walki lub sprawić, by wróg się mylił, kiedy już musimy walczyć”. To nie szlachetni rycerze ze skomplikowanym kodeksem moralnym, lecz banda typów spod ciemnej gwiazdy, z których co trzeci zasługuje na miano psychopaty. Może  i stanowią elitę w swoim fachu, wychodzą z niezłych tarapatów z każdym razem, przez co zwykle trafiają tam, gdzie inni nie dają sobie rady, ale to także zimni i wyrachowani ludzie, dla których przeważnie liczy się jedynie zarobek. Na szczęście Cook co jakiś czas rozbija tę warstwę mroku swoim charakterystycznym czarnym humorem, a nawet pokusza się o wprowadzenie wątku romantycznego, a także niemalże familijnej opowieści .

Trudno było mi się wbić w rytm tej powieści. Narracja jest poszarpana, skacze między różnymi czasami i narratorami, język jest chropowaty. Krótkie zdania brzmią jak komendy wojskowe, brak tutaj finezyjnych opisów i bogatej charakterystyki postaci. To brutalny świat żołnierzy, widziany oczyma żołnierzy i opisywany przez żołnierza. Przeszkadzało mi także powolne tempo, w jakim rozwijała się akcja, ale to problem wielu powieści Cooka i trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba zatem chwili, by wczuć się w tę konwencję i pozwolić ponieść opisywanej historii.

Największy problem miałam jednak ze stereotypowym obrazem kobiecych bohaterek, występujących praktycznie w dwóch rolach: uwodzicielek i ofiar. Nawet Pani ukazywana jest tutaj głównie jako flirtująca z Konowałem śliczna dziewczyna, a nie demoniczna przedstawicielka najpotężniejszych ludzi na ziemi. To, co wyprawia się z bohaterkami kobiecymi na drugim i trzecim planie, to już w ogóle woła o pomstę…

Podsumowując: dla stałych czytelników „Port cieni” z pewnością będzie miłym, choć nie w pełni satysfakcjonującym powrotem do znanej serii, jednak dla kogoś nieobeznanego z cyklem, książka może być powoli rozkręcającą się typową dark fantasty, których niemało na rynku wydawniczym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz