Powroty bywają ryzykowne, zwłaszcza
gdy autor postanawia po osiemnastu latach odkurzyć stworzone przez siebie
uniwersum, które zdążyło już uzyskać status kultowej serii. Jak udał się zatem flirt
z przeszłością w „Porcie cieni” Glena Cooka?
„Szczęśliwe dni się skończyły.
Piekło ucięło sobie drzemkę, ale teraz się zbudziło i paliło do czynu”. Przeważająca
część opowieści rozgrywa się w miasteczku aloes, gdzie stacjonuje Czarna
Kompania- na polecenie Pani najemnicy mają poszukiwać resztek buntowników oraz
znaleźć tajemniczą kobietę, która może okazać się bramą do tytułowego Portu
Cieni, bramą, przez którą wróci Dominator… Jak możemy się domyślić ani Pani ani
Czarna kompania nie byliby zadowoleni z takiego obrotu wydarzeń. Historia
poszukiwań Tides Elby to główny wątek powieści, ale równolegle opowiadana jest
nam historia nekromanty i sióstr Senjak, rozgrywająca się w przeszłości.
Powracają znani nam doskonale
bohaterowie: narrator Konował, Goblin, Jednooki, Pani, Kapitan. Niestety akcja
i sam autor koncentrują się głównie na historii konowała, reszcie bohaterów
poświęcając niewiele uwagi, przez co stają się oni zredukowani do kilku swoich
najbardziej charakterystycznych cech.
Jest bardzo krwawo, mrocznie i
miejscami naprawdę drastycznie, ale do tego wszystkiego czytelnicy Cooka się
przyzwyczaili. Co nie zmienia faktu, że dosadność pewnych scen i obrazów
potrafi osiąść na zwojach mózgowych na długo. Wracamy do uniwersum, gdzie życie
ludzkie niewiele znaczy, wokół szaleje przemoc, czarna magia i potwory, z których
tradycyjnie najgorsi są ludzie i ich dążenie do władzy za wszelką cenę. Nasi
bohaterowie również nie błyszczą na tym tle.
„Kompania szczyci się korzystaniem
z oszustw, sztuczek i okazjonalnych zabójstw, aby uniknąć walki lub sprawić, by
wróg się mylił, kiedy już musimy walczyć”. To nie szlachetni rycerze ze
skomplikowanym kodeksem moralnym, lecz banda typów spod ciemnej gwiazdy, z
których co trzeci zasługuje na miano psychopaty. Może i stanowią elitę w swoim fachu, wychodzą z
niezłych tarapatów z każdym razem, przez co zwykle trafiają tam, gdzie inni nie
dają sobie rady, ale to także zimni i wyrachowani ludzie, dla których przeważnie
liczy się jedynie zarobek. Na szczęście Cook co jakiś czas rozbija tę warstwę
mroku swoim charakterystycznym czarnym humorem, a nawet pokusza się o
wprowadzenie wątku romantycznego, a także niemalże familijnej opowieści .
Trudno było mi się wbić w rytm tej
powieści. Narracja jest poszarpana, skacze między różnymi czasami i
narratorami, język jest chropowaty. Krótkie zdania brzmią jak komendy wojskowe,
brak tutaj finezyjnych opisów i bogatej charakterystyki postaci. To brutalny
świat żołnierzy, widziany oczyma żołnierzy i opisywany przez żołnierza. Przeszkadzało
mi także powolne tempo, w jakim rozwijała się akcja, ale to problem wielu
powieści Cooka i trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba zatem chwili, by wczuć
się w tę konwencję i pozwolić ponieść opisywanej historii.
Największy problem miałam jednak ze
stereotypowym obrazem kobiecych bohaterek, występujących praktycznie w dwóch
rolach: uwodzicielek i ofiar. Nawet Pani ukazywana jest tutaj głównie jako
flirtująca z Konowałem śliczna dziewczyna, a nie demoniczna przedstawicielka
najpotężniejszych ludzi na ziemi. To, co wyprawia się z bohaterkami kobiecymi
na drugim i trzecim planie, to już w ogóle woła o pomstę…
Podsumowując: dla stałych
czytelników „Port cieni” z pewnością będzie miłym, choć nie w pełni
satysfakcjonującym powrotem do znanej serii, jednak dla kogoś nieobeznanego z
cyklem, książka może być powoli rozkręcającą się typową dark fantasty, których
niemało na rynku wydawniczym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz