niedziela, 25 października 2020

Ostatni wspólny taniec



„Bezświt”, to ostatni tom trylogii wypełnionej pragnieniem zemsty. Zaczynamy od uprzejmego przypomnienia dotychczasowych dokonań bohaterki, by zaraz potem zostać wrzuconym w szaleńczą akcję, pełna krwi, spisków oraz żądzy wendetty.

Pozornie Mia Corvere osiągnęła swój cel: widziała śmierć zabójcy rodziców, w dodatku zadaną jej własną ręką. Niestety, okazuje się, że Scaeva wyprzedzał ja zawsze o krok, a jego zabójstwo okazało się kolejnym oszustwem, w dodatku sprawiającym, że cudem ocalały tyran zyskał niemalże nieograniczoną władzę. Chciałoby się rzecz: stokrotne dzięki Mia… W rezultacie mściwa zabójczyni po raz kolejny wpakowała się po samą szyję w niezłe tarapaty.

Mia w poprzednich dwóch tomach udowodniła, że jest „ (…) dziewczyną, która porzuciła wszelką szansę na normalne i szczęśliwe życie, żeby pomścić rodziców (…) Jest nieustraszona. Jest tak zuchwała, że to przechodzi wszelkie pojęcie”. Autor w pewnym momencie zorientował się jednak, że zemsta jest może paliwem efektownym, ale wypalającym na tyle, że z człowieka pozostaje sama skorupa, a trudno takowej sekundować w jej dokonaniach, nawet najbardziej spektakularnych. Dlatego też trzeci tom jest również opowieścią o utraconej i odzyskanej w niespodziewany sposób rodzinie, a także o miłości. Młoda zabójczyni nagle staje się osobą, której zależy na innych, przez co staje się podatna na zranienie, a więc także łatwiejsza do pokonania. Dzięki takiemu zabiegowi bohaterka nie sprawie wrażenia niepokonanej Mary Sue, dzięki czemu zdecydowanie łatwiej trzyma się za nią kciuki, nawet pomimo jej zdecydowanie parszywego charakteru.

Całość pruje do przodu, przez co niektóre sceny nie mają szans, by pozostawić coś więcej, niż ukłucie żalu, a szkoda. To tom, w którym żegnamy się z wieloma bohaterami na zawsze, przez co szkoda, że Kristoff nie poświęcił na to pożegnanie więcej czasu. Akcja nie pozwala na odrobinę nudy, a zakończenie jest naprawdę satysfakcjonujące, niwelując lekki niedosyt, jaki pozostawił po sobie drugi tom.  Historia czarnowłosej zabójczyni nie jest wybitną literaturą, ale w kategorii niezłej rozrywki stawiam ją całkiem wysoko. Autorowi udało się stworzyć ciekawą postać, nieźle przemyślany świat  i połączyć to we wciągający miks, pełen okrucieństwa, przygody, kiepskich pomysłów swoich bohaterów, a także  wzruszających momentów. Słowem,   przyzwoita porcja fantastyki, nie tylko dla nastoletnich czytelników.

niedziela, 18 października 2020

Maszyna kontra mięso

 


Ziemia, rok 2082, pierwszy kontakt ludzkości z obcą cywilizacją i konsekwencje z tego wynikające. „Ognisty deszcz” to zaproszenie na spotkanie z rozważaniami na temat tego, czym jest człowieczeństwo, jak daleko można posunąć się w udoskonalaniu ludzkiego organizmu, który w pewnym momencie staje się czymś wymykającym się wszelkim definicjom. Co sprawia, że jesteśmy ludźmi? Czy samoświadomość rzeczywiście jest czymś aż tak wspaniałym? Gdzie leży granica między byciem człowiekiem i czy warto ją przekraczać? Ile tak naprawdę zależy od nas, czy każda nasza decyzja tak naprawdę jest podejmowana świadomie? Czy cały gatunek ludzki cierpi na swoiste ślepowiedzenie…

 Narratorem tej fascynującej historii w pierwszej części jest ktoś, komu w ramach walki z padaczką, wycięto kawałek mózgu, zmieniając w beznamiętną maszynę do rejestrowania zachowań innych. Z kolei „Echopraksja” koncentruje się na wycofanym z życia biologu terenowym, odpowiedzialnym za śmierć tysięcy ludzi. W obu przypadkach wyobcowanie bohaterów sprawdza się doskonale w kontakcie z obcymi,  tak odmiennymi od gatunku ludzkiego, że aż poza granicami pojmowania: „Ślepota z nieuwagi (…) taka skłonność oka do niezauważania rzeczy, które ewolucyjne doświadczenie sklasyfikowała jako nieprawdopodobne”.

Peter Watts snuje opowieść o świecie przyszłości tak różnym od tego, co widzimy za oknem, że równie dobrze mogłaby to być historia innego gatunku. Wszystko zaczyna się, gdy w orbicie Ziemi pojawia się sześćdziesiąt dwa tysiące obiektów nieznanego pochodzenia, pstryk, Ziemi zostaje zrobione zdjęcie, a obiekty spalają się w atmosferze, nie pozostawiając po sobie śladu. Ludzkość staje przed dylematem:  czy pozostać biernym licząc na to, że właściciel tak skomplikowanej technologii pozostawi nas w spokoju, czy podjąć kroki w celu zbadania kto i po co strzelił nam fotkę?

 Druga opcja zwycięża i z Ziemi startuje statek z załogą tak zmodyfikowaną, że aż nieludzką. Perypetie „Tezeusza” i jego załogi, to część pierwsza historii. Z kolei „Korona cierniowa” jest statkiem, na którym rozgrywa się część drugiego tomu.  W obydwu przypadkach załodze przyjdzie zmierzyć się z niepojętym, ale także  z własnymi demonami, napędzającymi pętle nienawiści i strachu. Trudno jednak, by było inaczej w przypadku gdy obie załogi składają się z organizmów poddanych wyrafinowanym modyfikacjom, napędzanych technologią, chemicznymi formułami, znajdującymi się na granicy definicji człowieka.  Załoga jako metafora, symbol zjednoczonego świata, zjednoczonego w obliczu zagrożenia sprawdza się doskonale, dając autorowi pretekst do tworzenia różnych modeli zachowań w obliczu niebezpieczeństwa, idealnie pasujących do zachowań całej ludzkości.


Kanadyjski pisarz tworzy mocno przygnębiającą opowieść, kończącą się zagładą jednego gatunku i powstaniem kolejnego, stanowiącego kolejny stopień w drabinie ewolucji. Zarówno „Ślepowidzenie”, jak i „Echopraksja” traktują człowieka jako jeden z wielu gatunków zwierząt, zamieszkujący ziemię. Gatunek jedynie w swoim mniemaniu doskonały, tak naprawdę jednak będący kawałkiem mięsa, wyposażonym w niezbyt dobrze działające oprogramowanie. Rozkwit techniki i nauki nie przyniósł temu gatunku spokoju, lecz kolejne wojny, wieczne niezadowolenie, ciągłą ucieczkę przed rzeczywistością. Systematyczna pogoń za udoskonaleniami nie przyniosła ludziom nic poza stopniowym wyzbywaniem się tego, co nazwalibyśmy człowieczeństwem.

 

 Nietrudno się zorientować, że „Ognisty deszcz” nie jest historią łatwą, stanowiącą przykład sztampowej fantastyki koncentrującej się na opisie podboju kosmosu i strzelaniu do obcych z fikuśnej broni. Watts tworzy wielowymiarową opowieść, a jego niesamowita wyobraźnia kreuje przekonującą wizję spotkania ludzkości z czymś tak zupełnie obcym, że przekracza to nasze wyobrażenie. Jednak wbrew pozorom nie jest to także książka przesadnie trudna i odpychająca czytelnika natężeniem detali, wyrafinowanego słownictwa czy też naukowego żargonu. To opowieść, której na pewno nie przeczytacie w kilka godzin, wymagająca, ale zdecydowanie warta poświęcenia tych paru wieczorów.