Słowem wstępu: przyznam, że jestem wielbicielką klimatów postapokaliptycznych. Moją mizantropiczną duszyczkę jakoś niepokojąco cieszy wizja świata, w której duża część ludzkości przeminęła z wiatrem, a niedobitki naszego „wspaniałego” gatunku walczą o przetrwanie w mocno nieprzyjaznym świecie.
Zombie, katastrofy ekologiczne, szalejące zarazy, czy
też wojny nuklearne- nie jestem wybredna, o ile rezultatem jest ciekawa wizja naszego
niewesołego końca.
Trylogia „Metro”
nie powaliła mnie na kolana, choć przyznam, że świat przedstawiony bardzo
przypadł mi do gustu. Te kilka wieczorów spędzonych na przemierzaniu
niebezpiecznych lokacji pod powierzchnią Moskwy wspominam dobrze, dlatego też z
przyjemnością wróciłam do klaustrofobicznego wnętrza moskiewskiego metra roku 2033. Czy był to jednak powrót udany?
Niestety, Suren
Cormudian stworzył powieść mało oryginalną i w dużej mierze wtórną w stosunku
do trylogii będącej początkiem ogromnego uniwersum. Wątek tajemniczego obcego
pojawiającego się w metrze i niosącego nadzieję, to motyw już przerobiony przez
samego Glukhovskiego, nie powiodła się też zbytnio próba analizy totalitaryzmu,
mocno spłycona i sprowadzona do prostackiego pokrzykiwania na tłum. Pojawiają
się także gdzieniegdzie pytania o istotę człowieczeństwa, sens przetrwania
gatunku za wszelką cenę, czy też krytyka działań polityków i wojskowych. Jednak
powieść Cormudiana jest zbyt krótka, by wątki te rozwinąć porządnie, zresztą
momentalnie giną one z oczu czytelnika,
zasypywanego kolejnymi opisami potyczek, gigantycznych robali, czy też innych paskudztw.
Główny bohater,
o wdzięcznej ksywce Papiernik, jest samotnym stalkerem o duszy romantyka i masce cynika, która to maska spada bardzo szybko. Silący
się na drętwe żarty i znoszący książki do metra, Pap wplątany zostaje w starcie
między dwoma niepokojącymi istotami. I jak to zwykle w tego typu książkach
bywa, musi wyruszyć na pełną niebezpieczeństw wyprawę, by ocalić ludzkość. Stalkerowi
przyjdzie się zmierzyć nie tylko z ogromnymi mutantami na powierzchni ziemi, ale także z potworami zamieszkującymi samo metro: wielkie
szczury i pająki pożerające ludzi z jednej strony, a komuniści i naziści
z drugiej.
z drugiej.
W trakcie
lektury ciągle z tyłu głowy brzęczała mi
fraza „ale to już było” i to przeważnie wraz z konstatacją, że było i to
zrobione lepiej. Jako czytadło, do przemielenia w kilka godzin i
odstawienia w kąt regału, „Wędrowiec” sprawdza się całkiem nieźle. Jednak czas
poświęcony na tę lekturę można równie dobrze spożytkować na kilka rozdziałów
„Bastionu”, czy też „Wojny Z”. Pytanie: co wybierzecie?
Książkę przeczytałam dzięki współpracy Śląskich Blogerów Książkowych z Wydawnictwem Insignis
Czytało się dobrze, ale czegoś mi tam brakowało.
OdpowiedzUsuńCzyta się całkiem nieźle, ale to książka z rodzaju "przeczytaj i zapomnij" ;)
Usuń