Człowiek stary, a jednak daje się
ciągle nabierać okładkowym opisom: dramatyczna walka o przetrwanie, dwoje obcych
sobie ludzi skazanych na siebie, dzikość przyrody i narastająca groza sytuacji
bez zdawałoby się, wyjścia. Tak miało być, a co zaserwował mi Charles Martin?
Zaczyna się nieźle: dwójka
nieznajomych rozbija się w górach, na pokrytym śniegiem pustkowiu, gdzie trudno
szukać żywej duszy. Jeżeli zostaną w miejscu katastrofy awionetki-zginą, kiedy
wyruszą na poszukiwanie pomocy-też może nie być różowo. Zaczyna się więc
mozolna wędrówka w stronę jakiejkolwiek cywilizacji.
Narracja koncentrująca się jedynie na
dwójce bohaterów to zabieg dosyć ryzykowny, jeżeli nie dysponujemy naprawdę
ciekawymi protagonistami, wynagradzającymi nam ubogi wachlarz postaci. W tym
przypadku cały ciężar fabuły spoczywa na ramionach Bena i Ashley. On, to
prawdziwy człowiek renesansu: wybitny chirurg sportowy, miłośnik wspinaczki
górskiej, łucznik, równie sprawnie opatrujący rany, co polujący na dzikie
zwierzęta- podsumowując: postać tyleż irytująca, co mało wiarygodna. Ona: piękna i niezłomna, nietracąca ducha
nawet w obliczu wielkiego zagrożenia, sprowadzona do roli damy w opałach,
wdzięcznie kuśtykającej przez zaspy śnieżne.
Taka to śliczna jak z obrazka para
tupta sobie przez pustkowie, wzajemnie się pokrzepiając, dzielnie stawiając
czoła przeciwnościom losu i absolutnie nie angażując czytelnika, który finału
całości domyśla się dosłownie po kilkunastu stronach. Jedyną istotą, której
kibicowałam, był pies- trzeci ocalały, a to zdecydowanie za mało,
by wynieść jakieś pozytywne odczucia z lektury. Nie ma tutaj mowy o
jakimkolwiek napięciu: przewidywalność fabuły to jedno, ale autor, tworząc
swojego bohatera na modłę Beara Gryllsa, stworzył postać radząca sobie z każdą
niedogodnością życiową.
Trudno ekscytować się losami kogoś,
kto zrobi sobie rakiety śnieżne, złowi rybę w przerębli, czy też nie da się
pumie. Ben, co jakiś czas odkrywa przed nami kolejną umiejętność, nabytą- jakże
wygodnie- w trakcie wypadu w góry, urlopu na łonie natury, czy tez w trakcie
jakiegoś kursu. Z kolei Ashley ślicznie wygląda i żartuje sobie dzielnie,
pomimo paskudnego złamania nogi i utknięcia na totalnym zadupiu z facetem, który
równie dobrze mógłby ją zjeść przy pierwszej nadarzającej się okazji…
Papierowi bohaterowie, fabuła
schematyczna do bólu i nieznośnie amerykański optymizm połączone ze średnio
udanym zwrotem akcji, tworzą takie sobie czytadełko, dosyć nijakie; poza momentami niezamierzenie
śmiesznymi, jak choćby opis cudnie świeżej bohaterki- wszak nic tak nie dodaje
urody, jak kilka dni bez kąpieli, czy też poturbowane kończyny. Zdecydowanie nie zostanę fanką twórczości
Charlesa Martina.
Książkę przeczytałam dzięki współpracy
grupy Śląskich Blogerów Książkowych z Wydawnictwem Edipresse Książki.
A ci na okładce patrzą w zupełnie inne strony!
OdpowiedzUsuńBo ona patrzy w zadumie, a on z ukierunkowaniem na ocalenie-taki podział obowiązków ;)
Usuń