czwartek, 14 grudnia 2017

Ich troje i śnieg



Człowiek stary, a jednak daje się ciągle nabierać okładkowym opisom:  dramatyczna walka o przetrwanie, dwoje obcych sobie ludzi skazanych na siebie, dzikość przyrody i narastająca groza sytuacji bez zdawałoby się, wyjścia. Tak miało być, a co zaserwował mi Charles Martin?

Zaczyna się nieźle: dwójka nieznajomych rozbija się w górach, na pokrytym śniegiem pustkowiu, gdzie trudno szukać żywej duszy. Jeżeli zostaną w miejscu katastrofy awionetki-zginą, kiedy wyruszą na poszukiwanie pomocy-też może nie być różowo. Zaczyna się więc mozolna wędrówka w stronę jakiejkolwiek cywilizacji.

Narracja koncentrująca się jedynie na dwójce bohaterów to zabieg dosyć ryzykowny, jeżeli nie dysponujemy naprawdę ciekawymi protagonistami, wynagradzającymi nam ubogi wachlarz postaci. W tym przypadku cały ciężar fabuły spoczywa na ramionach Bena i Ashley. On, to prawdziwy człowiek renesansu: wybitny chirurg sportowy, miłośnik wspinaczki górskiej, łucznik, równie sprawnie opatrujący rany, co polujący na dzikie zwierzęta- podsumowując: postać tyleż irytująca, co mało wiarygodna.  Ona: piękna i niezłomna, nietracąca ducha nawet w obliczu wielkiego zagrożenia, sprowadzona do roli damy w opałach, wdzięcznie kuśtykającej przez zaspy śnieżne.

Taka to śliczna jak z obrazka para tupta sobie przez pustkowie, wzajemnie się pokrzepiając, dzielnie stawiając czoła przeciwnościom losu i absolutnie nie angażując czytelnika, który finału całości domyśla się dosłownie po kilkunastu stronach. Jedyną istotą, której kibicowałam, był pies- trzeci ocalały, a to zdecydowanie za mało, by wynieść jakieś pozytywne odczucia z lektury. Nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek napięciu: przewidywalność fabuły to jedno, ale autor, tworząc swojego bohatera na modłę Beara Gryllsa, stworzył postać radząca sobie z każdą niedogodnością życiową.

Trudno ekscytować się losami kogoś, kto zrobi sobie rakiety śnieżne, złowi rybę w przerębli, czy też nie da się pumie. Ben, co jakiś czas odkrywa przed nami kolejną umiejętność, nabytą- jakże wygodnie- w trakcie wypadu w góry, urlopu na łonie natury, czy tez w trakcie jakiegoś kursu. Z kolei Ashley ślicznie wygląda i żartuje sobie dzielnie, pomimo paskudnego złamania nogi i utknięcia na totalnym zadupiu z facetem, który równie dobrze mógłby ją zjeść przy pierwszej nadarzającej się okazji…

Papierowi bohaterowie, fabuła schematyczna do bólu i nieznośnie amerykański optymizm połączone ze średnio udanym zwrotem akcji, tworzą takie sobie czytadełko,  dosyć nijakie; poza momentami niezamierzenie śmiesznymi, jak choćby opis cudnie świeżej bohaterki- wszak nic tak nie dodaje urody, jak kilka dni bez kąpieli, czy też poturbowane kończyny.  Zdecydowanie nie zostanę fanką twórczości Charlesa Martina.

Książkę przeczytałam dzięki współpracy grupy Śląskich Blogerów Książkowych z Wydawnictwem Edipresse Książki.



2 komentarze:

  1. A ci na okładce patrzą w zupełnie inne strony!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo ona patrzy w zadumie, a on z ukierunkowaniem na ocalenie-taki podział obowiązków ;)

      Usuń